Pokazywanie postów oznaczonych etykietą konwencja. Pokaż wszystkie posty

Bijąc na oślep czyli zapiski na marginesie „Gniewu” Miłoszewskiego

Zdjęcie z123RF Tekst pierwotnie pojawił się na portalu blogpublika.pl
UWAGA TEKST ZAWIERA STRESZCZENIE ZAKOŃCZENIA I ISTOTNYCH FRAGMENTÓW KSIĄŻKI!!!
Nie jestem prawnikiem i niestety nie umiem konkretnie stwierdzić, ile dobrego a ile złego przyniesie uchwalenie „Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Wprawdzie raport Instytutu Ordo Iuris (a także brak sensownej krytyki tegoż) daje mi podstawy do obaw, to jednak nie rozwiewa wszystkich wątpliwości. Ich jednak, zdaje się nie mieć Zygmunt Miłoszewski, który podejmuje temat przemocy domowej w swej ostatniej powieści pt. „Gniew”. Autor wprost opowiada się za ratyfikowaniem konwencji, jednak jego powieść sceptyka nie przekona. Co więcej śmiem twierdzi, że jedynie utwierdzi w obawach.
Gdyby oceniać „Gniew” jedynie jako kryminał to trzeba przyznać, że Miłoszewskiemu udała się trudna sztuka dobrego zwieńczenia trylogii. Mimo fatalnego zabiegu związanego z urwaniem narracji w kulminacyjnym punkcie fabuły, całość czyta się nader sprawnie. Bohaterowie potrafią być irytujący jednak do tego zostaliśmy już przyzwyczajeni. Książka wciąga, intryga nie zwalnia tempa, a mroczny, poniemiecki Olsztyn dopełnia „klimatu”, słowem kryminał ideał – chciałoby się powiedzieć. Owszem, gdyby nie jedno „ale”. Jak stwierdza sam autor „Współczesny kryminał to więcej niż opowieść trupie. Kim jesteśmy jako społeczeństwo, w co wierzymy, o czym marzymy, co nas boli i z czym nie możemy sobie poradzić – to największe zagadki do wyjaśnienia we współczesnej powieści kryminalnej”. W „Gniewie” jak już wspomniałem wyżej, taka zagadka związana jest z problemem przemocy domowej. I właśnie tutaj pojawia się najwięcej wątpliwości. Gdyby były one jedynie natury ideologicznej (jak w przypadku „Ziarna prawdy”) mógłbym machnąć i zwyczajnie rozkoszować się dobrze skrojoną intrygą. Autor jednak wszedł na znacznie bardziej grząski temat niż demony polskiego anty i filosemityzmu, jak to miało miejsce w drugiej części trylogii. I im więcej myślę o książce tym silniej utwierdzam się w, że temat przerósł autora.
Miłoszewski w posłowiu pisze, że otoczkę ideologiczną swojej powieści budował na rozmowach i publikacjach poleconych mu przez prezeskę Feminoteki – Joannę Piotrowską. Przyznaje jednak, że pewne tezy pokazał w sposób przejaskrawiony. Tym trudniej znaleźć odpowiedź na pytanie o co tak naprawdę chodzi w „Gniewie”? Bo przecież o coś chodzić musi, prawda?
Podstawy sporu pomiędzy zwolennikami, a przeciwnikami konwencji są jak wiemy następujące – chodzi o wykazanie przyczyn przemocy wobec kobiet. Wedle jednych mają one źródło kulturowe, wedle drugich zaś biorą się z patologii społecznych. Jeśli Miłoszewski faktycznie staje po stronie ideologów Feminoteki, to w takim razie powinniśmy mieć w „Gniewie” szereg postaci bijących z powodów kulturowych. Tymczasem książkowi damscy bokserzy biją… właściwie nie wiadomo dlaczego. Nikt, ani autor, ani bohaterowie nie dają nam możliwości odpowiedzi na to pytanie. Nie ma w książce żadnego agresywnego mężczyzny, który wprawia pięści w ruch bo tak nakazuje mu patriarchalna kultura. Wprawdzie milczenie niektórych olsztynian można tłumaczyć w ten sposób, ale my przecież mówimy o przyczynach, nie o tym co dzieje się wokół zjawiska przemocy domowej. Wygląda na to, że agresja pojawiała się u niektórych, ot tak. Byłaby więc przemoc podobna do wirusa? Atakując a z ekranów telewizorów albo przez geny (chociaż takich wirusów przecież nie ma)? Wyprowadźcie mnie z błędu jeśli się mylę, ale to teza znacznie bliższa przeciwnikom konwencji niż jej zwolennikom.
Tyle jeśli chodzi o ogólną kreację bohaterów „Gniewu”, ale podobnie jest także, jeśli przyjrzymy się szczegółom. Istne kuriozum to wypowiadany przez doktor psychiatrii bon mot, wedle którego „przemocowcy” nigdy nie mają wyrzutów sumienia. Być może to prawda, tyle że kilkadziesiąt stron dalej natrafiamy na opis patologicznego związku, w którym bijący mężczyzna funkcjonował na zasadzie sinusoidy – napady agresji przekładane były tygodniami prób zadośćuczynienia ofierze. Albo więc doktor Teresa Zemsta to dyletantka albo znowu rzeczywistość wymknęła się autorowi spod kontroli.
Tezy Joanny Piotrowskiej pobrzmiewają też w rozmowie prokuratorów na temat ich zawodowego slangu. Otóż jak twierdzi jeden z nich żargonowe określenia związane z przemocą wobec kobiet są seksistowskie i poniżające. W przypadku „pandy” pełna zgoda – przyrównanie posiniaczonej kobiety do sympatycznego skądinąd zwierzątka jest żałosne i godne potępienia. Ale autor i feministki idą dalej – „znętka” (pobita) czy „znęcaniówka” (ogół spraw związanych z przemocą w domu) też im się nie podoba. Niestety drodzy państwo, slang ma to do siebie, że posługuje się skrótami i nie ma w nich nic złego. Czy zgodnie z tym tokiem rozumowania uczeń odrabiający „matmę” nie ma szacunku do „królowej nauk”?
Podobne wątpliwości pojawiają się w przypadku opisanej w „Gniewie” przemocy na tle seksualnej. Do głównego bohatera przychodzi ofiara, ten jednak zbywa ją, pragnąc jak najszybciej wziąć się za „poważną” sprawę. Odnoszę wrażenie, że autor chciałby aby czytelnik solidaryzował się z kobietą zaś potępił prokuratora. Dlaczego więc podczas lektury skwitowałem całą tę sytuację wzruszeniem ramion. Oto bowiem „zwyczajna kobieta” (jak określa autor tę ofiarę przemocy) przychodzi do urzędu prokuratorskiego i jedyne co jest w stanie powiedzieć to to, że boi się własnego męża. No cóż rozumiem, zapewne małżonek nie raz jej groził, pewnie dochodziło do kłótni, spięć itd. Otóż nie! Owa biedna i litości godna kobieta przez kilkanaście lat pożycia, nawet słowem nie zająknęła się, że nie bardzo ma ochotę na to, na co mąż. Zapewne zdaniem aktywistek z „Feminoteki” każdy facet posiada skaner umysłów i doskonale wie kiedy kobieta myśli „nie”. Niestety muszę je rozczarować – w nic takiego naszego proste samcze mózgi nie zostały wyposażone. I dlatego dziwią wątpliwości recenzentki z Gazety Wyborczej Agnieszki Kublik:
„Fakt, to trudne. Bo niby jak kobieta ma kompletnie nieznanemu mężczyźnie ot tak po prostu powiedzieć: „Drogi panie prokuratorze, mąż mi codziennie wkłada ch… tak głęboko do gardła, że muszę łykać własne rzygi. Czy myśli pan, że jest na to jakiś przepis?”
Ależ pani Agnieszko to naprawdę nie jest trudne! Wystarczy tylko rozdziawić usta do czegoś innego niż seksu oralnego, i to nie w sądzie, a przy pierwszej takiej sytuacji. Najwyraźniej jednak „zwyczajna kobieta” tego nie potrafi, bo przecież jak pisze Miłoszewski „Długo ćwiczyli, żeby zwalczyła odruch wymiotny, długo szukali odpowiednich pastylek na ból gardła”. Pogratulować. Zgodnie z ratyfikowaną konwencją to będzie chyba współudział, prawda?
Ten przypadek jest jednak ciekawy jeszcze z innego powodu. Zastanówmy się skąd w ogóle owemu „statystycznemu facetowi” przyszedł do głowy pomysł na takie wygibasy? Jeśli źródła przemocy są kulturowe to z pewnością usłyszał o „deep throacie” w jakimś kościelnym kazaniu, przeczytał w papieskiej encyklice, a może w którejś z patriotycznych pieśni? Ja jednak stawiam garść dolarów przeciw garści orzechów, że zobaczył to w jakimś pornolu. A może nawet zagrała w nim idolka niektórych feministek Sasha Grey? I chociaż wiem, że większość myślących obrońców praw kobiet, doskonale zdaje sobie sprawę z tego ile zła płynie z pornografii, to jednak właśnie ich środowisko przyznaje nagrody dla najlepszego feministycznego pornosa. Dziwnym trafem o laurach dla chrześcijańskiej erotyki nie słyszałem.
Miłoszewski tworzy też obraz olbrzymiej szarej strefy przemocowej. Nie zna chyba statystyk, wedle których Polki przodują w zgłaszaniu takich przestępstw i są w tym znacznie lepsze niż mieszkanki Skandynawii. Oczywiście nie czarujmy się: nie każda kobieta jest na tyle odważna i świadoma, żeby wyrwać się spod bijącej ręki męża. Jednak z całą pewnością tworzenia wokół tego zjawiska, atmosfery rodem z polowań na czarownice przysłuży się ofiarom niczym filmik Kazimiery Szczuki bijącej damskiego boksera.
W „Gniewie” biją tylko faceci. Co więcej tylko oni są agresywni. Tu również pobrzmiewają słowa prezeski „Feminoteki” zgodnie z którymi agresja to problem samców. Dowody? Ilość skazanych, stadiony i zachowanie na drodze. W dwóch pierwszych sytuacjach krzyczące o „kulturowych przyczynach” panie, nagle zapominają dlaczego mniej kobiet wstępuje do mafii albo chodzi na mecze. Zaś w przypadku kierowców statystyki są przeciwko nim. Jak piszą Katarzyna i Jacek Grunt-Mejer w swojej pracy „Agresja drogowa: jej uwarunkowania i metody pomiaru”:
„Podsumowując, nie ma wyraźnych różnic płciowych, gdy bierzemy pod uwagę agresję drogową. Drobne różnice są zauważalne, gdy w grę wchodzą porównania różnych przejawów agresji drogowej”
Jak zatem walczyć ze zjawiskiem przemocy? Bohaterowie „Gniewu” nie mają wątpliwości – nic tu nie pomogą kampanie społeczne, uświadamianie, zaostrzanie kar itp. Jedynym lekarstwem jest „solidny wpierdol”. I właśnie kiedy w powieści padają te słowa zacząłem wątpić czy książka Miłoszewskiego miała być w swoich założeniach apologetyką działalności feministek. Bo ci którzy chcą zwalczać damskich bokserów okazują się bandą zwyczajnych popaprańców i w niczym nie różnią się od swoich prześladowców. Szarość Olsztyna kontrastuje więc ze sposobem ukazania postaci – są tylko kaci i ofiary, innego wyjścia nie ma.
Mam z „Gniewem” spory problem. Z jednej strony dostałem intrygę kryminalną pierwszej wody z drugiej zaś, cała otoczka ideologiczna jest mętna i niejasna. Albo mamy do czynienia ze słabą powieścią feministyczną, albo Miłoszewski zakpił z aktywistek „Feminoteki” ukazując ich tezy w tak krzywym zwierciadle, że mogą budzić one jedynie politowanie. Niestety po przeczytaniu wywiadów z autorem skłaniam się do pierwszej interpretacji.