Trzy twarze lewicy
Kino branżowe* jest w większości przypadków pretensjonalne i/lub nabuzowane. Mówię oczywiście o jego lesbijskiej odmianie, bo do gejowskiej od czasu traumy estetycznej przeżytej podczas seansu „Brockeback mountain” nawet nie podchodzę. Opiera się ono na dwóch schematach: poważnym – filmy takie przedstawiają najczęściej dwie nieszczęśliwe lesbijski, które nie mogą być ze sobą z powodu ostracyzmu społeczeństwa i wesołym – głupiutkie komedie wyrażające ideę „jesteście geje i buźka się wam śmieje”. Rzadko trafiają się perełki w stylu „Córki botanika” - która wprawdzie powiela pierwszy stereotyp, ale czyni to z niezwykłym wdziękiem i sporą dozą wyczucia. Niestety ostatnio obejrzany przeze mnie obraz - „Lato miłości” Pawła Pawlikowskiego niczym nie wybija się ponad schemat (może nie licząc pięknych zdjęć). Jest jednak w tym filmie coś co każe choć odrobinę się nad nim zastanowić. Scenariusz choć banalny, pretensjonalny i mocno irytujący pokazuje jednak (niezamierzenie?) obraz współczesnej lewicy.
Mamy tu klasyczny trójkąt (choć w nieco mniej klasycznym układzie boków) – one dwie i on jeden.
Zacznijmy od Tamsin. Młoda i piękna dziewczyna, z bogatego domu to typowa przedstawicielka lewicy kawiorowo-salonowej. Przy dźwiękach piosenek Edit Piaf popija wino, rzucając na prawo i lewo pustymi zdaniami z Nietzschego. Ma wszystko czego zapragnie i śmiertelnie się nudzi. Jest nihilistką, wrogo nastawioną do religii. Nie ma żadnych zasad bawi się ludźmi, gotowa dla własnej przyjemności zniszczyć komuś życie. Twarz pokazuje tylko w jednym momencie, gdy postanawia zakpić z brata swojej dziewczyny, udając zainteresowaną jego religijnością. W tej jednej momencie mówi o pustce i tęsknocie do jej wypełnienia. Niestety, bluźnierczy monolog jaki słyszy w odpowiedzi, zupełnie zrozumiale budzi w niej pusty śmiech.
Tamsin przyjeżdża do niewielkiej miejscowości na wakacje i przebojem wdziera się w życie małomiasteczkowej Mony. Ta dziewczyna uosabia z kolei lewicę ulicy. Gdyby żyła w wielkim mieście, pewnie chadzałaby z irokezem, bądź należała do jakiegoś anarcholewackiego gangu. Mona to jedyna postać, która może budzić jakieś pozytywne uczucia (choć jej głupota i naiwność skutecznie to utrudniają). Sierota skazana na życie z bratem, który mówiąc kolokwialnie odjechał religijnie, szuka miłości. Szkoda tylko, że zawsze szuka nie tam gdzie trzeba, od żonatych mężczyzn poczynając na wyrafinowanej Tamsin kończąc. Za swoją naiwność przyjdzie jej otrzymać bolesną lekcję.
Jednak najciekawszą postacią filmu jest Phil. Były kryminalista, nawrócony w więzieniu obecnie przewodzi jakieś pseudchrześcijańskiej sekcie, orbitującej najwyraźniej w szerokiej galaktyce protestantyzmu. W nim najwyraźniej widać niepowodzenie reżysera. W klasycznych dramatach lesbijskich miejsce takich postaci zajmują z reguły reprezentanci wartości konserwatywnych. Wtedy oś konfliktu jest jasna i zupełnie naturalna. Tutaj jednak mamy do czynienia z lewakiem chrześcijańskim – jego wiara to pozbawiony potęgi katolickiej estetyki sztafaż pustych gestów, zastanawiających „charyzmatów” czy nic nie znaczących tekstów o ciemnościach spowijających miasteczko. Walkę z ciemnością prowadzi poprzez wylewanie alkoholu i organizowanie tańców wokół metalowych krzyży na wzgórzach. Jednocześnie próbując w zupełnie absurdalny sposób chronić siostrę, wpada w sidła pociągającej Tamsin, pokazując tym samym słabość swojej wiary.
Gra jaka toczy się między głównymi bohaterami odbije się na każdym z nich. Mona straci złudzenia co do świata i ludzi a Phil swoją płytką wiarę. Najmniejsze szkody poniesie Tamsin – wychodząc z tego jedynie z paroma siniakami i zapewne strachem na karku. Cały tragizm bohaterów leży jednak zupełnie gdzieś indziej. Nikt z nich nie ma dostaje nawet możliwości wyjścia poza swoją lewicową skorupę – nawet religia, pozbawiona silnych autorytetów staje się śmieszna i zamiast bojaźni bożej wzbudza jedynie politowanie. Ten film to niezamierzona przestroga przed światem socjalistycznego zachodu. Światem pozbawianym wartości, niebezpiecznym i porażającym swoją beznadzieją. Światem gdzie miłość czy religia są tak zdeformowane, że zamiast ukojenia niosą jedynie ból.
Moja ocena: 5/10
Kino branżowe* jest w większości przypadków pretensjonalne i/lub nabuzowane. Mówię oczywiście o jego lesbijskiej odmianie, bo do gejowskiej od czasu traumy estetycznej przeżytej podczas seansu „Brockeback mountain” nawet nie podchodzę. Opiera się ono na dwóch schematach: poważnym – filmy takie przedstawiają najczęściej dwie nieszczęśliwe lesbijski, które nie mogą być ze sobą z powodu ostracyzmu społeczeństwa i wesołym – głupiutkie komedie wyrażające ideę „jesteście geje i buźka się wam śmieje”. Rzadko trafiają się perełki w stylu „Córki botanika” - która wprawdzie powiela pierwszy stereotyp, ale czyni to z niezwykłym wdziękiem i sporą dozą wyczucia. Niestety ostatnio obejrzany przeze mnie obraz - „Lato miłości” Pawła Pawlikowskiego niczym nie wybija się ponad schemat (może nie licząc pięknych zdjęć). Jest jednak w tym filmie coś co każe choć odrobinę się nad nim zastanowić. Scenariusz choć banalny, pretensjonalny i mocno irytujący pokazuje jednak (niezamierzenie?) obraz współczesnej lewicy.
Mamy tu klasyczny trójkąt (choć w nieco mniej klasycznym układzie boków) – one dwie i on jeden.
Zacznijmy od Tamsin. Młoda i piękna dziewczyna, z bogatego domu to typowa przedstawicielka lewicy kawiorowo-salonowej. Przy dźwiękach piosenek Edit Piaf popija wino, rzucając na prawo i lewo pustymi zdaniami z Nietzschego. Ma wszystko czego zapragnie i śmiertelnie się nudzi. Jest nihilistką, wrogo nastawioną do religii. Nie ma żadnych zasad bawi się ludźmi, gotowa dla własnej przyjemności zniszczyć komuś życie. Twarz pokazuje tylko w jednym momencie, gdy postanawia zakpić z brata swojej dziewczyny, udając zainteresowaną jego religijnością. W tej jednej momencie mówi o pustce i tęsknocie do jej wypełnienia. Niestety, bluźnierczy monolog jaki słyszy w odpowiedzi, zupełnie zrozumiale budzi w niej pusty śmiech.
Tamsin przyjeżdża do niewielkiej miejscowości na wakacje i przebojem wdziera się w życie małomiasteczkowej Mony. Ta dziewczyna uosabia z kolei lewicę ulicy. Gdyby żyła w wielkim mieście, pewnie chadzałaby z irokezem, bądź należała do jakiegoś anarcholewackiego gangu. Mona to jedyna postać, która może budzić jakieś pozytywne uczucia (choć jej głupota i naiwność skutecznie to utrudniają). Sierota skazana na życie z bratem, który mówiąc kolokwialnie odjechał religijnie, szuka miłości. Szkoda tylko, że zawsze szuka nie tam gdzie trzeba, od żonatych mężczyzn poczynając na wyrafinowanej Tamsin kończąc. Za swoją naiwność przyjdzie jej otrzymać bolesną lekcję.
Jednak najciekawszą postacią filmu jest Phil. Były kryminalista, nawrócony w więzieniu obecnie przewodzi jakieś pseudchrześcijańskiej sekcie, orbitującej najwyraźniej w szerokiej galaktyce protestantyzmu. W nim najwyraźniej widać niepowodzenie reżysera. W klasycznych dramatach lesbijskich miejsce takich postaci zajmują z reguły reprezentanci wartości konserwatywnych. Wtedy oś konfliktu jest jasna i zupełnie naturalna. Tutaj jednak mamy do czynienia z lewakiem chrześcijańskim – jego wiara to pozbawiony potęgi katolickiej estetyki sztafaż pustych gestów, zastanawiających „charyzmatów” czy nic nie znaczących tekstów o ciemnościach spowijających miasteczko. Walkę z ciemnością prowadzi poprzez wylewanie alkoholu i organizowanie tańców wokół metalowych krzyży na wzgórzach. Jednocześnie próbując w zupełnie absurdalny sposób chronić siostrę, wpada w sidła pociągającej Tamsin, pokazując tym samym słabość swojej wiary.
Gra jaka toczy się między głównymi bohaterami odbije się na każdym z nich. Mona straci złudzenia co do świata i ludzi a Phil swoją płytką wiarę. Najmniejsze szkody poniesie Tamsin – wychodząc z tego jedynie z paroma siniakami i zapewne strachem na karku. Cały tragizm bohaterów leży jednak zupełnie gdzieś indziej. Nikt z nich nie ma dostaje nawet możliwości wyjścia poza swoją lewicową skorupę – nawet religia, pozbawiona silnych autorytetów staje się śmieszna i zamiast bojaźni bożej wzbudza jedynie politowanie. Ten film to niezamierzona przestroga przed światem socjalistycznego zachodu. Światem pozbawianym wartości, niebezpiecznym i porażającym swoją beznadzieją. Światem gdzie miłość czy religia są tak zdeformowane, że zamiast ukojenia niosą jedynie ból.
Moja ocena: 5/10
* Dla niewtajemniczonych – homoseksualiści
nazywają tak filmy opowiadające o ich orientacji.
0 komentarze: