Droga do Chojen - Julian Przyboś
Julian Przyboś
DROGA
DO CHOJEN
Przed
wielu laty, było to po powrocie z wojenki na której zmierzyłem
piechotą
najwięcej w moim życiu widnokręgów - napastowały mnie,
zachwycały
aż
do przerażenia sny o przestrzeniach, o nie kończących się,
bezmiernych
krajobrazach,
o otchłannych niebach z gwałtownymi obłokami. Zachwyt -
przerażenie
rządziły tymi widzeniami, czułem się zgubiony w nieznanych
dalach,
chciałem
wrócić do znajomego rodzinnego pejzażu, do domu dzieciństwa
-
i budziłem się z gwałtownym biciem serca i krzykiem
Wiem,
że te sny były spotężniałym echem najpierwszego przeżycia
Ziemi,
tego,
który opisałem w utworze ,,Żyjąc”, echem zwielokrotnionym i
wzmożonym
ciężkimi
doświadczeniami owej wojenki.
A
oto dziś o świcie - bez tego sennego lęku - doznałem czegoś
podobnego.
Szedłem
czarną, wysypaną miałem węglowym drogą wśród ściernisk i
kartoflisk
z
Józefowa do Chojen. Zza wzgórza nie wzeszło - ale jakby czyjąś
ręką
wypchnięte, szeroką na pół nieba boga Apollina ręką - skoczyło
naprzód -
poziomo
w krajobraz, we mnie Słońce, i -
Zagubiłem
się w przestrzeni.
Słońce
dotknęło, położyło się na chwilę na najwyższym z kępy
słoneczników
i
starło wszystko, co znajome wokół drogi. Szedłem wzięty w dwa
ognie.
Z
tyłu czułem pchający mnie płomienny ogrom - a z przodu miałem w
oczach
z
olbrzymioną tarczą słonecznika - to obracają się żółtymi,
wielkimi jak u
wiatraka
skrzydłami, to przystają na mgnienie - i wtedy tylko dostrzegałem
obok
kątem oka szary, bez określonych kształtów obszar - tło, na
którym biegną
czarne,
zielone, fioletowe, różowe, niedokładnie okrągłe i pomykające
kola,
kółka,
koła.
Odwróciłem
się, żeby uwolnić od tego zawrotu przestrzeni: słońce jednak
oderwało się od szczytu wzgórza i nie szło wprost wzdłuż drogi,
na mnie lecz jak zwykle podnosiło się w górę, ale obsesja – ta
z dzieciństwa i ze snów – nie opuściła mnie. Dostrzegałem
czarne słupy telegraficzne, rozkraczone nadmiernie w jasnym, jakby
po raz pierwszym podanym do widzenia powietrzu – i druty
niezrozumiałe, nie te, o których wie, że przenoszą iskrę
elektryczną, ale jakby tylko po to zawieszone, żeby straszyć
rysując nad drogą inną, omylną drogę, zabłąkanie. Te słupy i
druty odrywały mnie od powierzchni i uczucie niesamowitości rosło.
Idąc dalej, zacząłem szybko szukać wzrokiem jakiegoś znajomego przedmiotu w krajobrazie, żeby się na nim oprzeć, jakiegoś domu, drzewa, jak poręczy nad przepaścią – i na horyzoncie z lewej strony zatrzymała mnie kępa drzew, a dalej ku przodowi las. Przerzucałem wzrok na prawo od drogi: dalekie, bliższe niż z lewej zarysy kominów stały się jeszcze niższe i mniej dostrzegalne. Nie uzyskałem poczucia równowagi, ziemi się przechylała i uczucie zagubienia, niesamowitości i dziwu nie ustępowało. Zacząłem biec do najbliższego słupa, dopadłem go nie patrząc donikąd i objąłem ramionami. Całe D o o k o ł a zawirowało i stanęło. U końca drogi zobaczyłem autobus. Przystanął. To pięćdziesiątka czwórka do Chojen, a stamtąd na stację, na Dworzec Fabryczny. Do brzydoty zwyczajnej, oswojonej, ludzkiej, która broni przed objawieniem nieodkrytych, przerażających i zachwycających stron świata.
Idąc dalej, zacząłem szybko szukać wzrokiem jakiegoś znajomego przedmiotu w krajobrazie, żeby się na nim oprzeć, jakiegoś domu, drzewa, jak poręczy nad przepaścią – i na horyzoncie z lewej strony zatrzymała mnie kępa drzew, a dalej ku przodowi las. Przerzucałem wzrok na prawo od drogi: dalekie, bliższe niż z lewej zarysy kominów stały się jeszcze niższe i mniej dostrzegalne. Nie uzyskałem poczucia równowagi, ziemi się przechylała i uczucie zagubienia, niesamowitości i dziwu nie ustępowało. Zacząłem biec do najbliższego słupa, dopadłem go nie patrząc donikąd i objąłem ramionami. Całe D o o k o ł a zawirowało i stanęło. U końca drogi zobaczyłem autobus. Przystanął. To pięćdziesiątka czwórka do Chojen, a stamtąd na stację, na Dworzec Fabryczny. Do brzydoty zwyczajnej, oswojonej, ludzkiej, która broni przed objawieniem nieodkrytych, przerażających i zachwycających stron świata.
0 komentarze: