Przykazania gladiatora – recenzja filmu „Exodus: bogowie i królowie”

03:03 grafzero 0 Comments

Recenzja pierwotnie pojawiła się na portalu blogpublika.pl

Ridley Scott jaki jest każdy widzi. Przez jednych uwielbiany za rozmach i wizjonerstwo, przez innych odsądzany od czci i wiary za zbytnie hołdowanie hollywoodzkim rozwiązaniom.  Nie da się ukryć, że ma w swoim dorobku niejeden film wybitny (dość wspomnieć chociażby „Obcego”, „Helikopter w ogniu”, „Łowcę androidów” czy „Pojedynek”) dla mnie jednak zawsze pozostanie przede wszystkim reżyserem „Gladiatora” – filmu, który tchnął nowe w życie w kino sandałowe. Skrojony ze skrawków „Upadku imperium rzymskiego” (jednej z największych finansowych klap w dziejach Hollywood) scenariusz przypomniał mi dziecięce fascynacje tym gatunkiem. Potem było już znacznie gorzej – tragiczne „Królestwo niebieskie” podkopało moją wiarę w to, że Scott zrobi jeszcze kiedyś genialny film kostiumowy. Na „Exodus” szedłem więc bez większej nadziei.

Jeszcze przed premierą, ta ekranizacja biblijnej historii wywołała kontrowersje na całym świecie. Reżyserowi zarzucano zatrudnienie do głównych ról białych aktorów czy niepotrzebną demitologizację biblijnej historii . Niestety największą bolączką filmu jest wiejąca z ekranu nuda. Scott zapominał chyba, że filmuje opowieść którą większość jego widzów będzie doskonale znała.  Nie pomogli więc aktorzy z najwyższej półki. Chociaż większość z nich wychodzi z tej próby obronną ręką (dwa wyjątki to niezwykle irytujący i szarżujący Ben Mendelsohn jako wicekról Egiptu  i nieograny jeszcze Isaac Andrews w roli anioła Pana) to żadna z tych kreacji nie zapada w pamięć na dłużej. Nawet dwóch głównych antagonistów nie jest w stanie przykuć uwagi widza. A szkoda bo zarówno  Christian Bale jak i Joel Edgerton robią co mogą. Niestety Scott posługując się rozwiązaniami fabularnymi z „Gladiatora”, sprawia, że widz ma ochotę zaśpiewać „Ale to już było…”. Jest to szczególnie irytujące w początkowych sekwencjach, kiedy zarysowany zostaje konflikt pomiędzy Mojżeszem a Ramzesem.
Nowatorstwo Scotta miało się ponoć przejawiać w jego podejściu do biblijnego tekstu. Niestety nic z tych rzeczy – próby racjonalizowania plag czy podkreślenie cywilizacyjnego znaczenia Dekalogu raczej nie zadowolą spragnionych demistyfikacji antyteistów, wierzących zaś mogą rozdrażnić. Mimo wszystko to właśnie te elementy stanowią najciekawszą część filmu. Mojżesz nie jest jedynie biernym wykonawcą woli bożej. Bliżej mu do patriarchy Jakuba, stawiającego żądania i otwarcie polemizującego z Bogiem, przywódcy. Trudno nazywać taką interpretację ortodoksyjną jednak wątek ten sprawia, że „Exodus” jest znacznie bardziej strawny niż ateistyczne „Królestwo niebieskie” czy panspermistyczny „Prometeusz”.
Drugim atutem filmu są przepiękne zdjęcia Dariusza Wolskiego. Scena ucieczki samotnego białego konia przed ścianą wód czy sekwencje burzowych chmur nad Egiptem wyrywają widza z odrętwienia. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że kilka ujęć jest zupełnie nietrafionych – wystarczy wspomnieć chociażby błyskawicę przynoszącą plagę ciemności. Ma się wrażenie jakby wyładowanie atmosferyczne trafiło w jakąś starożytną elektrownię.
Nie mogę też darować reżyserowi uproszczeń historycznych. Sam język bohaterów pełen współczesnego słownictwa („ekonomia” w starożytnym Egipcie?) irytuje i nie pozwala wczuć się w przewijającą się przez ekran opowieść. Podczas seansu kilkakrotnie przez moją głowę przechodziła myśl, że „Exodus” powinien wyreżyserować Mel Gibson. Tak samo niezrozumiałe pozostanie dla mnie, wstawienie na początku bitwy pod Kadesz (która zgodnie z ustaleniami historyków rozegrała się kilkanaście lat wcześniej lub później niż to miało miejsce w filmie). Czy nie można było ukazać jakiegoś innego starcia z Hetytami?
Reasumując, mimo milionów włożonych w realizację „Exodusu” film arcydziełem nie jest. Wprawdzie widać zwyżkę w formie reżysera, trudno jednak odnieść wrażenie, że Scott najlepsze lata ma już dawno za sobą, a jedynie co mu pozostaje to odcinanie kuponów od sławy.

You Might Also Like

0 komentarze: