Schyłek lata - fanfik "Igrzysk śmierci" ;)
"Obroża" którą obecnie piszę została na laptopie, a nie chce mi się pisać kolejnych fragmentów bez całości pod ręką. Dlatego żeby nie wypaść z formy postanowiłem napisać w międzyczasie coś krótszego. Przyszło mi na myśl zrobienie fanfika z IŚ w stylu "Panien z Wilka" Iwaszkiewicza. Oczywiście do poziomu prozy patrona mojej podstawówki nawet się nie zbliżyłem. Ale chciałem zachować melancholijny klimat i myśl, że po wielu latach nie ma powrotu do wspomnień.
Jakby ktoś nie wiedział co to fanfik można znaleźć definicje na wiki ;)
Jakby ktoś nie wiedział co to fanfik można znaleźć definicje na wiki ;)
Schyłek lata
Sam do końca nie wiedział
dlaczego tam pojechał. Starał się składać to spotkanie na karb zwykłego
ludzkiego przypadku, ale coś głęboko w podświadomości mówiło mu, że tak
naprawdę chciał ją odwiedzić. Były w jego życiu samotne wieczory w Kapitolu, w
Trzynastce, podczas walk z rewizjonistami czy w czasie licznych podróży po
świecie gdy niewiele już brakowało aby sięgnął po telefon i zadzwonił. Zawsze
jednak cos kazało mu zwlekać. Najbliżej był jakieś dziesięć lat temu, podczas
owej ciężkiej zimy, gdy stolica znów spłynęła krwią. Zupełnie nieprzygotowani,
na to co się działo, odcięci od reszty regularnego wojska, bronili się zaciekle
w jednej ze starych arystokratycznych willi. Miał szczęście bo walczyli z jakąś
zbieraniną zwolenników dawnego porządku. Gdyby trafił na oddział rewizjonistów,
pewnie zakończyłby swój żywot właśnie tam. A tak co dzień odpierali kolejne
szturmy, aż do przybycia odsieczy. Był jednak taki moment, kiedy zaczęła się kończyć
amunicja, a jego żołnierze poczęli coś przebąkiwać o kapitulacji. Wtedy
poważnie się zawahał.
Pamiętał, że naszło go to o
świcie. Podszedł do okna i spojrzał przed siebie – zima szeroko rozłożyła się
na ruinach okolicznych domów. Wszystko było na poły realne, gruba warstwa
białego puchu, sprawiała że potrzaskane konstrukcje willi przypominały raczej
treningowe makiety. I tylko kilka ciał, nie wiedział czy swoich czy wrogów,
ciemnych przecinków na białej karcie kapitolińskich łąk przypominało o co tak
naprawdę toczy się gra. Wciągnął powietrze – było ostre i zimne, drapało w
płuca, ale przywracało trzeźwość myślenia. Przez chwilę rachował w myślach ich
szanse, lecz szybko zaprzestał. Nie było nad czym myśleć, wytrzymają jeszcze
dwa, góra trzy dni. Potem? Cóż, zwykli żołnierze mogli liczyć na zachowanie
życia, co do siebie nie miał złudzeń. Jeśli rewizjoniści zwyciężą śmierć będzie
długa i bolesna. W końcu zasłużył sobie na ich nienawiść. Uniósł do oczu
lornetkę i długo sondował pozycje nieprzyjaciół. „Głupcy” przemknęło mu przez
myśl „Wystarczyłby jeden snajper, aby wpakować mi teraz kulkę”. Oni tymczasem
nawet nie wystawili wart. Albo faktycznie byli głupi, albo tak pewni siebie.
Odwrócił się od okna i jego wzrok padł na staroświecki aparat telefoniczny
leżący w kącie pokoju. Rewizjoniści pierwszego dnia walk zniszczyli łączność w
samej stolicy i przerwali połączenia z Trzynastką. O dziwo jednak przetrwały
stare konwencjonalne metody. Zmrożona ziemia sprawiła, że głęboko wkopane kable
telefoniczne ostały się całe. Na niewiele się to przydało armii, bo w ten
sposób kontaktowano się już tylko z wiejskimi obszarami, pomniejszych
dystryktów, ale… właśnie wtedy pomyślał że mógłby zadzwonić do niej. Później
wyrzucał sobie, że nie myślał o żonie i dzieciach, ale faktycznie w tamtej
kryzysowej brał pod uwagę tylko ją. Obracał ten pomysł w głowie po kilka razy.
Rozważał różne warianty rozmowy poczynając od tego, ze kobieta rozłączy się gdy
tylko usłyszy jego głos. Zrobił dwa kroki w kierunku aparatu. Coś jednak go
powstrzymało. Tak jakby przeczuł, ze los jednak da mu jeszcze szansę, że to
jeszcze nie pora, że może za wcześnie. Przeniósł wzrok, na leżących pokotem
żołnierzy - spali wykorzystując krótką chwilę wytchnienia, pomiędzy jednym a
drugim szturmem na willę. Głodni, brudni, nieogoleni, w zniszczonych już
mundurach. Dowodził nimi, a to z kolei wymagało odpowiedzialności.
Odpowiedzialność… Ona tak często o niej mówiła. Chyba właśnie dlatego
zrezygnował z kontaktu. Nie było sensu, wciągać ją do spraw od których tam
bardzo pragnęła uciec. Schylił się i zbudził adiutanta:
- Wybierz kilku pewnych żołnierzy
– powiedział – Zapolujemy.
- Na co? – podwładny przecierał
oczy.
- Na ludzi – odpowiedział i
uśmiechnął się złowieszczo.
To było jednak dziesięć lat temu.
Teraz zaś był wrzesień, on w stopniu generała wizytował jakąś nic nie znaczącą
jednostkę wewnątrz kraju. Uciekł szybko od obowiązków. Zrzucił mundur jak
uwiercający kokon i kazał sobie siodłać konia. Włożył surdut i wysoki kapelusz
– trochę śmieszyła go ta przebieranka, ale takie były ustalenia Plutarcha.
Zresztą musiał mu przyznać zupełną słuszność – dla mieszkańców Kapitolu
ekstrawagancka, wykraczająca poza granice dobrego smaku moda była czymś
naprawdę istotnym. Próba narzucenia im, szarych jednolitych uniformów
Trzynastki, mogła się skończyć buntem. Mogli im odebrać prezydenta, władzę,
zmusić do pracy, zreorganizować struktury całe znanego im świata i nikt nie odezwał
się nawet słowem. Ale kazać chodzić w TAKICH SAMYCH bezbarwnych strojach? O
nie, to by nigdy nie przeszło. Na szczęście Plutarch okazał się człowiekiem
przewidującym – w archiwach Kapitolu odnalazł stare materiały dotyczące czasów
sprzed powstania Panem. Na ich podstawie opracował modę i styl zachowania jaki
następnie media spróbowały narzucić obywatelom. Nazwano go neowiktorianizmem.
Najlepiej przyjął się w dumnym Kapitolu, którego mieszkańcy nadal uważali się
za arystokrację. Świadomość, że szyte na miarę surduty, długie płaszcze,
kapelusze, gorsety i krynolinowe suknie nosili szlachetnie urodzeni kilka
wieków temu, sprzyjała popularności tego rodzaju strojów. Zresztą nie skończyło
się tylko na modzie - z pewnym zaskoczeniem nowi władcy obserwowali powozy i
samotnych jeźdźców na ulicach, latarnie gazowe przy co modniejszych
posiadłościach i przede wszystkim nowe nurty architektoniczne.
Pomyślał, że jak tak dalej
pójdzie kapitolińczycy przestaną w ogóle używać poduszkowców. Przejrzał się w
lustrze i wyszczerzył do siebie zęby. Mimo tego, ze wchodził w jesień życia
nadal mógł podobać się kobietom, a strój dodawał mu jakiejś tajemniczej
szlachetności. Przerwał rozmyślania gdy pojawili się adiutanci meldując, że
zwierzę jest już przygotowane. Odprawił ich. Chciał być sam. Spiął karego
rumaka i ruszył przed siebie. Zapomniał się bardzo szybko, przechodząc do
galopu - zgubił kapelusz, ale nie zwracał na to w ogóle uwagi. Parł do przodu
przez niewielki las. Czy wiedział gdzie jest i gdzie jedzie? Z pewnością, choć
nie chciał tego przed sobą przyznać. „Na pewno jej tam już nie ma” powtarzał
sobie w duchu. „Obejrzę stare kąty i nim ktokolwiek zacznie się martwic wrócę
do jednostki”.
Las skończył się nagle, jak
ucięty nożem. Wyjechał na otwartą przestrzeń i z wrażenia zatrzymał konia w
biegu, omal nie wylatując z siodła. To co zobaczył w niczym nie przypominało
tego co pamiętał z dzieciństwa. Zniknęły gdzieś szare górnicze domki, stłoczone
niegdyś niczym stadko przerażonych ptaków. Ani śladu po drutach kolczastych i
ogrodzeniu pod napięciem. Wszystko było teraz ułożone jak figury na szachownicy
– białe parterowe chałupki, równe poletka, poprzecinane prostopadłymi liniami
dróg. Tu i ówdzie odezwały się psy. Z miejsca stracił ochotę na wizytę w dawnym
dystrykcie. Ruszył stępa odbijając mocno szerokim łukiem na wschód. Słonce
właśnie zachodziło, wioska skąpana w jego krwistoczerwonych promieniach
wyglądała jak żywcem wyjęta z jakiegoś tandetnego landszaftu. „Tu jej nie ma”
pomyślał. Nie umiał sobie wyobrazić jej temperamentu, energii i woli życia
wciśniętej pomiędzy te identyczne, przerażające domy.
Zaczęło się już robić ciemno gdy ujrzał pojedynczy dom
stojący pod samym lasem. Oddalony od wioski, o ponad kilometr niemal
niewidoczny na tle ciemnego boru. Poczuł jak coś ściska mu gardło. To był jeden
z tych starych górniczych domów w jakim się wychował. Prawie w ogóle
nieprzebudowany, cudem chyba tylko jeszcze się nie zawalił, wyraźnie chyląc się
w lewą stronę. Ruszył w jego stronę powoli, jakby bał się zniszczyć to co
zobaczył, jakby wierzył że to tylko fatamorgana, złuda z przeszłości. Zobaczył
ją gdy już zaczynał wątpić w to, że dom jest zamieszkany. Stała w pół drogi
pomiędzy swoim mieszkaniem, a czarną ścianą lasu. Miała na sobie prostą białą suknię.
Widział tylko jej plecy, ale mógł domyśleć się co robiła. Od strony drzew
bowiem usłyszał kilka kosogłosów. Melodia jaką śpiewały ptaki była mu dobrze
znana. Przez chwilę szukał w głowie słów, by cicho zaśpiewać:
Dziwnie
już tutaj bywało,
Nie
dziwniej więc by się stało,
Gdybyśmy
się spotkali pod wisielców drzewem o północy.
Ptaki umilkły wystraszone
pojawieniem się obcego. Ona zaś obróciła się gwałtownie. Spojrzała ku niemu i
zamarła w bezruchu. I tak stali dłuższą chwilę wpatrując się w swoje niknące w
mroku sylwetki. Pomyślał, że może powinien odjechać. Pewnie wzięłaby go za
przywidzenie, jakiś półsenny majak, a może za ducha? Nie miał jednak odwagi,
żeby uczynić cokolwiek. Poruszyła się pierwsza. Powiało od strony lasu;
wzdrygnęła się i to wystarczyło żeby zabić ten marazm jaki rozpostarł się
pomiędzy nimi. Machnęła zapraszająco
dłonią i ruszyła w stronę domu. Bez jednego słowa. Nie tak wyobrażał sobie
spotkanie po latach – ale cóż było robić? Zeskoczył z konia i poprowadził go ku
domostwu. Wskazała mu niewielki słupek, do uwiązania wierzchowca i weszła do
środka. Cały czas milczała. Poszedł za nią. Stała w niewielkiej izbie,
najwyraźniej spełniającej rolę jadalni i kuchni. Spojrzał na jej twarz i omal
nie krzyknął. Zdrowe partie skóry poznaczone siatką zmarszczek mocno odcinały
się od tych fragmentów, które wiele lat temu liznął ognisty podmuch. Były one
nadal gładkie i różowe jak u niemowlęcia. Wyglądała jakby zszyto ją z
niepasujących do siebie kawałków. Jak zmiech, a nie dziewczyna w której kiedyś
się kochał. Wiedział, że musiała się zmienić, że minęły dziesiątki lat, ale
chyba nie był przygotowany na to co zobaczył. W dodatku włosy. Jej piękne,
niegdyś czarne włosy, były teraz rzadkie i zupełnie siwe. Z trudem się uspokoił i
gdy podniosła wzrok, przywołał na twarz
uśmiech.
- Zjesz coś? – zapytała
- Chętnie.
Postawiła na stole talerz z
niewielką pieczenią i kawałkiem chleba. W blaszanym kubku podała mu jakiś
ziołowy wywar.
- Polujesz? – spytał patrząc na
mięso. Skinęła głową w odpowiedzi.
Dopiero teraz poczuł głód. Mięso
było przyrządzone w prosty sposób, tak samo jadali gdy byli jeszcze dziećmi.
Wtedy jednak umieli ze sobą rozmawiać, teraz siedzieli w milczeniu, tak jakby
nie było nic do powiedzenia. A przecież wydarzyło się tak wiele. „Może właśnie
zbyt wiele. Może przez to staliśmy się dla siebie zupełnie obcy. Nie ma już nic
co by nas łączyło?” pomyślał.
- Peeta mieszka tu z tobą? –
zapytał.
Gwałtowny skurcz jaki przebiegł
jej ciało na dźwięk tego imienia był znakiem, że pytanie o swego
niegdysiejszego rywala było ewidentnym błędem. Nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast niej wskazała mu
okno. Podszedł do szyby i mimo mroku ujrzał zarys jakiegoś kopczyka.
- Czarna ospa – dobiegł go jej
głos, brzmiący jakby wydobywał się z głębokiej studni – Kilka lat temu.
- Przykro mi – nie umiał zdobyć
się na nic więcej. Odwrócił się i ujrzał ją tępo wpatrującą się w ścianę.
Wodził wzrokiem po mieszkaniu szukając jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś o
czym mogliby porozmawiać bez rozdrapywania ran. Kuchnia jednak była prawie
pusta i zaniedbana. Kurz zalegał stare i podniszczone meble. Ot dawno nie
sprzątane pomieszczenie. Nagle w kącie zauważył piętrzacy się stosik
dziecięcych zabawek
- Masz dzieci? – spytał
zaintrygowany.
- Miałam. Dorosły – było w tych
dwóch krótkich słowach tyle goryczy nieudolnej matki, że przez jedną chwilę chciał
podejść do stołu i wziąć ją w ramiona. Podskórnie czuł jednak, że to nic nie
da. Kobieta, która siedziała przy stole to nie ta którą zapamiętał. To była
jakaś potworna karykatura. Bynajmniej nie myślał o jej starej twarzy, lecz o
marazmie i niechęci do życia jakie wyzierały z każdego jej gestu. Stał przy oknie
i chciało mu się płakać. Nie miały znaczenia te wszystkie lata jakie minęły,
niezaleczone rany jakie sobie pozostawili, nawet nie to, że nie było już
powrotu do dawnych czasów. Po prostu nie mógł zrozumieć jak można było tak
zniszczyć sobie życie. W imię jakiś głupich abstrakcyjnych pojęć, w imię
bzdurnych rzekomych zobowiązań, w imię idiotycznych oskarżeń pod adresem tych
którzy ją kochali. „Osaczyła się sama. I to znacznie skuteczniej niż robił to
Snow” przeszło mu przez głowę. A może mylił się? Może była tu szczęśliwa z dala
od ludzi, karmiąc się wspomnieniami szczęśliwych chwil.
-No…. Nie udało mi się życie –
powiedziała próbując się uśmiechnąć. Stracił zupełnie nadzieję, nie z powodu
sensu jej słów, a właśnie przez ten sztuczny uśmiech, którym nieporadnie
ukrywała ogrom wewnętrznej pustki. – Ale mów co u ciebie? Nic się nie
zmieniłeś.
Odruchowo podniósł dłoń i dotknął
twarzy. Poczuł gładką przeszczepioną skórę.
- Kapitolońska chirurgia
plastyczna nadal czyni cuda.
- Dla mnie już chyba za późno – powiedziała
ciągle się uśmiechając.
Chciał coś powiedzieć, ale nic
mądrego nie przychodziło mu do głowy. Uśmiech zgasł na jej ustach – zrozumiał,
że to milczenie dotknęło resztek jej kobiecości do żywego.
- Tak… Kapitol… pewnie dobrze się
tam czujesz? – próbowała być złośliwa.
- To prawda – przytaknął
- Co robisz?
- Jestem żołnierzem. W stopniu
generała – pochwalił się odruchowo.
- Proszę, proszę. Dosłużyłeś się
tego na jakiejś nowej wojnie?
- Tak. Na buncie rewizjonistów.
Nie słyszałaś? – był naprawdę zaskoczony.
- Nie. Chyba nie. Od śmierci
matki, mało wieści ze świata do mnie dociera.
- Ale to była głośna sprawa.
Dawni zwolennicy Snowa i nowi, którym wmówiono, że wtedy było lepiej. Omal nie…
- Daj spokój – przerwała mu –
naprawdę mnie to nie interesuje. Snow, Plutarch, Haymitch, Finnick… To już
tylko puste nic nie znaczące imiona. Czuję jakby nigdy nie istnieli. Jakbym o
nich kiedyś śniła. Jakby nie byli realni. Wszyscy. Nawet Prim.
- Nawet ona? – zapytał
zaskoczony. Skinęła głową w odpowiedzi.
- Ty też jesteś ze snu. Jutro
obudzę się i będziesz tylko kolejnym majakiem.
- A jeśli zostanę? – nie wiedział
skąd przyszło mu to do głowy.
Zaśmiała się krótko i gardłowo.
- Daj spokój. Masz przecież swój
świat, swoje z pewnością ułożone życie. Jesteś odpowiedzialnym
kapiotolonczykiem.
- Tak. Dzięki tobie. Tyle mówiłaś
o odpowiedzialności. Wziąłem to sobie do serca – był rozdrażniony i chciał się odgryźć.
Zobaczył, że odwraca głowę. Musiał ją skutecznie dotknąć.
- Idź już sobie – rzuciła po
chwili.
Ruszył ku drzwiom, szczerze
rozczarowany ich rozmową. Nie tego się spodziewał. Był już na progu gdy
zawołała za nim:
- Gale!
- Tak, Kotna? – zatrzymał się w
półmroku.
Nadal siedziała przy stole,
zdawało mu się że widzi w jej oczach żal.
- Nic. Nic… - rozwiała jego
złudzenia – Odejdź już.
Skłonił się grzecznie i wyszedł z
chaty. Miał świadomość, że widzi ją po raz ostatni.
Patrzyła przez chwilę za nim gdy
znikał w mroku. Wmawiała sobie, że powinna nienawidzić tego pięknego chłopca z
Kapitolu, za wszystkie jego sukcesy, zwycięstwa, udane szczęśliwe życie. Nie
umiała. Czuła, tylko olbrzymi żal do losu, ze tak okrutnie z niej zakpił.
Przecież tego właśnie chciała – ciszy i spokoju. A mimo to, wiedziała że to ona
przegrała, a on jest zwycięzcą. Myślała że, jej ostatnie dni będą takie do tej
pory – smutne, ale pełne bezmyślnego wykonywania nic już nie znaczących
czynności. Wizyta Gale’a odnowiła dawne rany. Mimo buńczucznych zapowiedzi o
sennych majakach, jakie mu rzuciła, wiedziała ze nie ma już powrotu do dawnych
dni. Ten mężczyzna przypomniał jej boleśnie kim była kiedyś. Zbyt boleśnie aby umiała
sobie z tym poradzić. Spojrzała jeszcze w okno, ale nie dostrzegła jego smukłej
sylwetki. Siedziała tak przez chwilę,
choć dobrze wiedziała, co powinna zrobić. Wstała i ruszyła do spiżarni.
Sięgnęła do najwyższej z półek i zdjęła z niej niewielki słoiczek. Wysypała na
rękę kilka zasuszonych jagód. Mocno zacisnęła je w dłoni i wyszła na zewnątrz.
Noc był bezchmurna, księżyc w pełni już wzeszedł, a jego światło odcinało
kształty drzew z tafli mroku. Dołączył do nich jej cień, wykręcony i
gigantyczny – niezamierzona parodia jej starego ciała. Jedna, jedyna łza
spłynęła po twarzy, gdy uniosła dłoń do ust, lecz jesienny wiatr dwoma
podmuchami wysuszył jej skórę.
- Na trzy – wyszeptała, lecz nie
wiedziała czy chce żeby usłyszał ją spoczywający pod pobliskim kopcem mąż, czy ten
piękny jeździec, który właśnie gnał przed siebie chmurny i zły.
Jagody miały gorzki smak.
dobre, dobre! :)
OdpowiedzUsuńA Ty czytałeś całość czy nieopatrznie zdradziłem Ci zakończenie?
UsuńFajne. Poczułem jej żal. Są też 2 błędy:
OdpowiedzUsuń1. "zmiech" ??
2. "Gwałtowny skurcz jaki przebiegł jej ciało na dźwięk tego imię był znakiem..."
Cieszę się :) I bardzo dziękuję za błędy bo tego zawsze brakuje:
Usuń1. "zmiech" to istota z tego uniwersum. Film trochę to spłyca, ale w książce jest mowa o tym, że zmiechy tworzono z ciał martwych ludzi i jakiś nanotechnologicznych/mechanicznych/czy innych elementów. Jeśli widziałeś film to zmiechy były ostatnimi przeciwnikami podczas "pierwszych" igrzysk.
2. Już poprawiam :)
Chyba w takim razie obejrzę ten film. Miałem raz okazję, ale mi go odradzono.
OdpowiedzUsuńCóż moim zdaniem film jest porządna ekranizacją w drobnymi wpadkami, ale... ostatnio brałem udział w burzliwej dyskusji na filmwebie. Okazuje się, że nieznajomość książki może trochę zepsuć film. Pewne fakty, które są oczywiste dla czytelników, dla pozostałych są po prostu dowodem na nielogiczność.
UsuńI trzeba brać poprawkę na to, że jest to film/literatura dla nastolatków ^^
http://serce-lisa.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńZapraszam na mój blog! fanific Igrzysk Śmierci z Johanną mason w roli głównej!