Pod suknią królowej - czyli o "Księżnej" i "Kochanku królowej" - SPOJLERY
Naznaczone tragizmem i niemożnością spełnienia, romanse pośród wyższych sfer zawsze cieszyły się zainteresowaniem ludu. Wzbudzały rumieńce na policzkach gospodyń domowych i przypominały, że wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Rządzą nami te same prawa i podlegamy tym samym normom społecznym. Niestety, większość literackich bądź filmowych realizacji tych historii, nie wykraczała poza poziom standardowego Harlequina. Ot, typowe miłosne opowiastki, lekko przypudrowane erotyzmem i ubrane w stroje z epoki. Zarówno "Księżna" jak i duński "Kochanek królowej" mają aspirację do dzieł znacznie bardziej ambitnych, choć efekt raczej nie powala na kolana.
Twórcy "Księżnej" celują w dramat psychologiczny, co wychodzi filmowi zdecydowanie na dobre. Historia zdradzonej i zdradzającej, osamotnionej księżnej Devonshire, cieszącej się miłością ludu - ma wiele plusów. Uwagę zwracają głównie kreacje aktorskie Keiry Knightley i przede wszystkim Ralpha Fiennesa. Ich wzajemne układy, zdrady, przepychanki stają się osią napędową fabuły. Zwłaszcza jedna z końcowych gdy książę zazdrości bawiącym się dzieciom ich beztroski, nadaje tej odpychającej postaci rys tragizmu i ludzkich odczuć. I to głównie dla tej jednej sceny warto poświęcić trochę czasu temu filmowi. Dzięki niej obraz Saula Dibba ucieka od sztampy i prowokuje do kilku przemyśleń.
Niestety nie ratuje to słabego scenariusza. Niestety Hollywood rządzi się swoimi prawami i widz musi dostać wszystko na talerzu, w odpowiedniej kolejności. Historia małżeństwa księżnej Georgiany staje się przez to rozwlekła i nudna. Życzyłbym sobie scenariusza, dla którego osią jest jedynie kilka dni z życia szlachetnie urodzonej pary. Film otwierałaby scena, w której Keira Knightley oznajmia mężowi że jest w ciąży z kochankiem. Zamykałaby zaś ta, w której Georgina odprawia Greya. Kilka minut fabuły, ale możliwość licznych retrospekcji i pokazania historii miłosnej z kilku perspektyw. Niestety twórcy wybrali linearną drogę opowieści. Wszystko jest od początku do końca poukładane i wyjaśnione, podane niczym baranina i gołąb na książęcy talerz.
"Królewski kochanek" duńskiego reżysera Nikolaja Arcela celuje w zupełnie inne obszary. Tragiczny romans królowej Danii i pierwszego ministra staje się pretekstem do wysmażenia politycznego pamfletu. Pamfletu o zdecydowanie czerwonym zabarwieniu. Znienawidzony przez współczesnych Struensee jest w oczach Arcela męczennikiem za wolność ludu i bojownikiem z ciemnotą - reprezentowaną tu przez konserwatywnych polityków i protestanckich kaznodziei. Na pierwszy rzut oka otrzymujemy gładki marmurowy pomnik dla tego wywrotowego polityka. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, dostrzeżemy pęknięcia, które reżysera próbuje nieudatnie zaszpachlować. Najważniejszą sceną staje się ta, gdy wściekły Struensee decyduje się na przywrócenie znienawidzonej cenzury. Czyni to gdy dostaje pamflety opisujące jego romans z królową. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to że ów romans jest faktem. Pełen oświeceniowych idei minister traci w oczach widza swoją wiarygodność. Podobnie wyglądają metody rządzenia osiemnastowieczną Danią. Struensee traktuje chorego króla, tak samo jak jego poprzednicy - niczym narzędzie do wprowadzania kolejnych reform. Przejmuje metody tych, z którymi walczył, co zupełnie pogrąża tę postać. Końcowe słowa królowej, która pisze że Dania po zamachu stanu "wróciła do średniowiecza" brzmią w tym kontekście po prostu śmiesznie i naiwnie. Struensee i królowa nie mogą zyskać sympatii widza. Zasługuje na nią tylko, pozornie odrażający król Christian. Chory na schizofrenię monarcha jest tylko marionetką - nikt nie myśli o jego uczuciach, a tylko o tym jak go wykorzystać. Całości nie ratują świetne role męskie - kapitalni Mads Mikkelsen (duński gwiazdor, który zaczyna błyszczeć również w USA) i Mikkel Foelsgaard. Blado wypada nijaka Alicia Vikander, rozwleczony do granic możliwości scenariusz. Nawet zimne i wystudiowane zdjęcia zaczynają wreszcie męczyć i irytować. Być może gdyby reżyser postarał się spojrzeć na tę historię nie przez pryzmat socjalistycznej wersji dziejów, a odrobinę bardziej obiektywnie, otrzymalibyśmy coś nieco bardziej strawnego.
Pisano kiedyś, że Teodor Parnicki swoim geniuszem zabił polską powieść historyczną. Że nic dobrego nie da się już po nim napisać. Mimo, że faktycznie nikt chyba nie dorównał twórcy "Srebrnych orłów" to od czasu do czasu pojawiają się prawdziwej perełki (np. "Warunek" Rylskiego czy "Karoca" Jurasza). W filmie niestety jest nieco gorzej - nadal czekam, aż scenarzyści pokażą coś na miarę "Lwa w zimie" bez uciekania w kostium fantasy.
"Księżna" - 6/10, "Kochanek królowej" - 4/10
Twórcy "Księżnej" celują w dramat psychologiczny, co wychodzi filmowi zdecydowanie na dobre. Historia zdradzonej i zdradzającej, osamotnionej księżnej Devonshire, cieszącej się miłością ludu - ma wiele plusów. Uwagę zwracają głównie kreacje aktorskie Keiry Knightley i przede wszystkim Ralpha Fiennesa. Ich wzajemne układy, zdrady, przepychanki stają się osią napędową fabuły. Zwłaszcza jedna z końcowych gdy książę zazdrości bawiącym się dzieciom ich beztroski, nadaje tej odpychającej postaci rys tragizmu i ludzkich odczuć. I to głównie dla tej jednej sceny warto poświęcić trochę czasu temu filmowi. Dzięki niej obraz Saula Dibba ucieka od sztampy i prowokuje do kilku przemyśleń.
Niestety nie ratuje to słabego scenariusza. Niestety Hollywood rządzi się swoimi prawami i widz musi dostać wszystko na talerzu, w odpowiedniej kolejności. Historia małżeństwa księżnej Georgiany staje się przez to rozwlekła i nudna. Życzyłbym sobie scenariusza, dla którego osią jest jedynie kilka dni z życia szlachetnie urodzonej pary. Film otwierałaby scena, w której Keira Knightley oznajmia mężowi że jest w ciąży z kochankiem. Zamykałaby zaś ta, w której Georgina odprawia Greya. Kilka minut fabuły, ale możliwość licznych retrospekcji i pokazania historii miłosnej z kilku perspektyw. Niestety twórcy wybrali linearną drogę opowieści. Wszystko jest od początku do końca poukładane i wyjaśnione, podane niczym baranina i gołąb na książęcy talerz.
"Królewski kochanek" duńskiego reżysera Nikolaja Arcela celuje w zupełnie inne obszary. Tragiczny romans królowej Danii i pierwszego ministra staje się pretekstem do wysmażenia politycznego pamfletu. Pamfletu o zdecydowanie czerwonym zabarwieniu. Znienawidzony przez współczesnych Struensee jest w oczach Arcela męczennikiem za wolność ludu i bojownikiem z ciemnotą - reprezentowaną tu przez konserwatywnych polityków i protestanckich kaznodziei. Na pierwszy rzut oka otrzymujemy gładki marmurowy pomnik dla tego wywrotowego polityka. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, dostrzeżemy pęknięcia, które reżysera próbuje nieudatnie zaszpachlować. Najważniejszą sceną staje się ta, gdy wściekły Struensee decyduje się na przywrócenie znienawidzonej cenzury. Czyni to gdy dostaje pamflety opisujące jego romans z królową. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to że ów romans jest faktem. Pełen oświeceniowych idei minister traci w oczach widza swoją wiarygodność. Podobnie wyglądają metody rządzenia osiemnastowieczną Danią. Struensee traktuje chorego króla, tak samo jak jego poprzednicy - niczym narzędzie do wprowadzania kolejnych reform. Przejmuje metody tych, z którymi walczył, co zupełnie pogrąża tę postać. Końcowe słowa królowej, która pisze że Dania po zamachu stanu "wróciła do średniowiecza" brzmią w tym kontekście po prostu śmiesznie i naiwnie. Struensee i królowa nie mogą zyskać sympatii widza. Zasługuje na nią tylko, pozornie odrażający król Christian. Chory na schizofrenię monarcha jest tylko marionetką - nikt nie myśli o jego uczuciach, a tylko o tym jak go wykorzystać. Całości nie ratują świetne role męskie - kapitalni Mads Mikkelsen (duński gwiazdor, który zaczyna błyszczeć również w USA) i Mikkel Foelsgaard. Blado wypada nijaka Alicia Vikander, rozwleczony do granic możliwości scenariusz. Nawet zimne i wystudiowane zdjęcia zaczynają wreszcie męczyć i irytować. Być może gdyby reżyser postarał się spojrzeć na tę historię nie przez pryzmat socjalistycznej wersji dziejów, a odrobinę bardziej obiektywnie, otrzymalibyśmy coś nieco bardziej strawnego.
Pisano kiedyś, że Teodor Parnicki swoim geniuszem zabił polską powieść historyczną. Że nic dobrego nie da się już po nim napisać. Mimo, że faktycznie nikt chyba nie dorównał twórcy "Srebrnych orłów" to od czasu do czasu pojawiają się prawdziwej perełki (np. "Warunek" Rylskiego czy "Karoca" Jurasza). W filmie niestety jest nieco gorzej - nadal czekam, aż scenarzyści pokażą coś na miarę "Lwa w zimie" bez uciekania w kostium fantasy.
"Księżna" - 6/10, "Kochanek królowej" - 4/10
0 komentarze: