Jaki wpływ na dziecko ma przymus wyznawania intymnych zwierzeń w języku obcym?
Rzadko piszę o sobie. Jeszcze rzadziej o swoich intymnych przeżyciach. Jednak po przeczytaniu artykułu p. Kubryńskiej dochodzę do wniosku, że dziś trzeba. I nie jest to żaden biedatrolling jaki tu czasem uprawiam - tag było.
Pierwszy mój kontakt z językiem angielskim miałem wcześniej niż moi rówieśnicy. Oni naukę szekspirowszczyzny rozpoczynali w klasie czwartej, a ja w wieku siedmiu lat. Kurs dla dzieciaków na jaki chodziłem wspominam bardzo pozytywnie. Kolorowy podręcznik, "Fazi łazi", smoki, podróże w czasie - kapitalny pomysł. Schody zaczęły się w czwartej klasie. Do tej pory przekazywano nam wiedzę, ale egzekwowano bardzo łagodnie. Teraz zaczął się przymus.
W sumie to nic nie niezwykłego. Na fizyce kazano nam opowiadać dlaczego ciała spadają i z jaką prędkością, na geografii jakie są stolice państw afrykańskich, na chemii jak reagują związki w środowisku wodnym, na historii o tym jak nasi przodkowie walczyli z przymusem uczenia się języków obcych... oh wait... Na tym polegał cały problem - nikomu nie przyszło do głowy, żeby wytłumaczyć mi jaki jest sens używania języka, który nie jest dla mnie naturalny. "Przyda Ci się", "Wszyscy się teraz uczą", "Chcesz się w przyszłości porozumiewać z Europejczykami?" No problem w tym, że nie chciałem. Bo niby po co? Nie znosiłem języków obcych, czułem się na tych lekcjach sztucznie, jakby ktoś wsadził mnie w niewygodne ubrania.
W liceum było jeszcze gorzej. Niby zaczęła się łacina, którą polubiłem od razu, bo nikt nie próbował mi wmówić, że do czegoś mi się przyda, ale angielski... Cóż, nauczyciele zaczęli nas męczyć speechami. To był szczyt traumy, czegoś co sprawiało, że byłem gotów na wszystko (nawet kupno za kilkadziesiąt złotych podręcznika do nauczycieli, żeby mieć odpowiedzi do testów), że nie musieć się tego uczyć. Pani Kubryńska mówi o traumie. Świetnie, ona opowiadała o swoich intymnych przeżyciach jednej osobie, która za nietrzymanie języka za zębami leci na kopach ze swojej dotychczasowej "pracy". Ja musiałem stać przed grupą rówieśników i opowiadać o "Swojej wymarzonej dziewczynie". W języku którego nie znałem. I co niby miałem powiedzieć? Siedzi dwa rzędy dalej? Dobre sobie. A co niby miałem powiedzieć na temat "Jak będzie wyglądał Twój ślub?" albo "Opowiedz nam swoje sny?". Panią Kubryńską straszy się piekłem, w które (jak mniemam z lektury jej bloga) pani Kubryńska najwyraźniej nie wierzy. Mnie straszono maturą, która była na wyciągnięcie ręki. Co więcej jej ewentualne zawalenie miało mnie zepchnąć w piekło doczesne (tak zwane kopanie rowów).
Studia były już tylko dopełnieniem traumy. Wykorzystywałem wszystkie możliwe nieobecności, żeby tylko opuścić ów super-przydatny-język. Wtedy już klapki opadły mi z oczu. Wiedziałem, że w państwowej szkole angielskiego się nie nauczę. Mogę tylko przyswoić sobie kilkaset słów, a resztę zrobić na prywatnych zajęciach. Dziś sporo podróżuję, rozmawiam z ludźmi po angielsku. Łamię wszystkie możliwe zasady gramatyczne. Jestem w stanie przeczytać szybko prosty tekst i powoli skomplikowany. Obydwa zrozumiem. Gorzej z tekstem odsłuchanej piosenki. Mimo, to jakoś sobie radzę.
Wszyscy mamy traumy. Nie mnie oceniać czy moja jest większa od traumy pani Kubryńskiej. W liceum owa niechęć do wszystkiego co obce doprowadziła mnie do fascynacji organizacji nacjonalistycznymi. Pani Kubryńska zatrzymała się na tym etapie - zwyczajnym hejcie tego co jej zdaniem spowodowało traumę. Ja poszedłem dalej. Zrozumiałem, że moje traumy to mój problem. To nie wina Brytyjczyków, że miałem problem z uczeniem się ich mowy. Tylko wzniesienie się ponad własne malutkie fobie i uprzedzenia pozwala poradzić sobie z nimi. Mam nadzieję, że pani Kubryńskiej kiedyś się to uda.
Pierwszy mój kontakt z językiem angielskim miałem wcześniej niż moi rówieśnicy. Oni naukę szekspirowszczyzny rozpoczynali w klasie czwartej, a ja w wieku siedmiu lat. Kurs dla dzieciaków na jaki chodziłem wspominam bardzo pozytywnie. Kolorowy podręcznik, "Fazi łazi", smoki, podróże w czasie - kapitalny pomysł. Schody zaczęły się w czwartej klasie. Do tej pory przekazywano nam wiedzę, ale egzekwowano bardzo łagodnie. Teraz zaczął się przymus.
W sumie to nic nie niezwykłego. Na fizyce kazano nam opowiadać dlaczego ciała spadają i z jaką prędkością, na geografii jakie są stolice państw afrykańskich, na chemii jak reagują związki w środowisku wodnym, na historii o tym jak nasi przodkowie walczyli z przymusem uczenia się języków obcych... oh wait... Na tym polegał cały problem - nikomu nie przyszło do głowy, żeby wytłumaczyć mi jaki jest sens używania języka, który nie jest dla mnie naturalny. "Przyda Ci się", "Wszyscy się teraz uczą", "Chcesz się w przyszłości porozumiewać z Europejczykami?" No problem w tym, że nie chciałem. Bo niby po co? Nie znosiłem języków obcych, czułem się na tych lekcjach sztucznie, jakby ktoś wsadził mnie w niewygodne ubrania.
W liceum było jeszcze gorzej. Niby zaczęła się łacina, którą polubiłem od razu, bo nikt nie próbował mi wmówić, że do czegoś mi się przyda, ale angielski... Cóż, nauczyciele zaczęli nas męczyć speechami. To był szczyt traumy, czegoś co sprawiało, że byłem gotów na wszystko (nawet kupno za kilkadziesiąt złotych podręcznika do nauczycieli, żeby mieć odpowiedzi do testów), że nie musieć się tego uczyć. Pani Kubryńska mówi o traumie. Świetnie, ona opowiadała o swoich intymnych przeżyciach jednej osobie, która za nietrzymanie języka za zębami leci na kopach ze swojej dotychczasowej "pracy". Ja musiałem stać przed grupą rówieśników i opowiadać o "Swojej wymarzonej dziewczynie". W języku którego nie znałem. I co niby miałem powiedzieć? Siedzi dwa rzędy dalej? Dobre sobie. A co niby miałem powiedzieć na temat "Jak będzie wyglądał Twój ślub?" albo "Opowiedz nam swoje sny?". Panią Kubryńską straszy się piekłem, w które (jak mniemam z lektury jej bloga) pani Kubryńska najwyraźniej nie wierzy. Mnie straszono maturą, która była na wyciągnięcie ręki. Co więcej jej ewentualne zawalenie miało mnie zepchnąć w piekło doczesne (tak zwane kopanie rowów).
Studia były już tylko dopełnieniem traumy. Wykorzystywałem wszystkie możliwe nieobecności, żeby tylko opuścić ów super-przydatny-język. Wtedy już klapki opadły mi z oczu. Wiedziałem, że w państwowej szkole angielskiego się nie nauczę. Mogę tylko przyswoić sobie kilkaset słów, a resztę zrobić na prywatnych zajęciach. Dziś sporo podróżuję, rozmawiam z ludźmi po angielsku. Łamię wszystkie możliwe zasady gramatyczne. Jestem w stanie przeczytać szybko prosty tekst i powoli skomplikowany. Obydwa zrozumiem. Gorzej z tekstem odsłuchanej piosenki. Mimo, to jakoś sobie radzę.
Wszyscy mamy traumy. Nie mnie oceniać czy moja jest większa od traumy pani Kubryńskiej. W liceum owa niechęć do wszystkiego co obce doprowadziła mnie do fascynacji organizacji nacjonalistycznymi. Pani Kubryńska zatrzymała się na tym etapie - zwyczajnym hejcie tego co jej zdaniem spowodowało traumę. Ja poszedłem dalej. Zrozumiałem, że moje traumy to mój problem. To nie wina Brytyjczyków, że miałem problem z uczeniem się ich mowy. Tylko wzniesienie się ponad własne malutkie fobie i uprzedzenia pozwala poradzić sobie z nimi. Mam nadzieję, że pani Kubryńskiej kiedyś się to uda.
0 komentarze: